Czasem myślę, że urodziłam się, by uczyć się po to, by uczyć.
Cokolwiek się mi przydarza, rozkminiam, jaka płynie z tego lekcja. To ode mnie silniejsze, tak mam i nic na to nie poradzę. Szczerze powiedziawszy, nawet nie chcę poradzić.
Samo słowo „lekcja” już dawno straciło dla mnie nieprzyjemne konotacje, nie ma nic wspólnego z nudnym i żmudnym obowiązkiem. Jest tym, co we mnie budzi ciekawość, czasem nawet ekscytację, szukam zajmujących lekcji i takie chcę podarować innym.
Słowo „lekcja” już dawno straciło nieprzyjemne konotacje.
(Od razu chcę rozwiać pewne wyobrażenie dobrej lekcji. Taka nie zawsze musi być porywająca, nawet nie może – kto by wytrzymał nieustające buzowanie adrenaliny? To ma być uczenie się – czegoś nowego o nas samych, a nie wciąganie fety.)
W ciągu ostatnich dni widziałam już wielokrotnie pytanie, czego ma nas uczyć aktualna sytuacja. No więc i ja kminię. Próbuję znaleźć odpowiedź, ale, co ciekawe, nie upieram się, że muszę. Po raz pierwszy w życiu dotyka mnie tak dalece posunięta zmienność, kruchość i niepewność. Nieoczekiwanie budzi to ciekawość, ale też pokorę. Wszystko zyskuje nowy wymiar: czas, plany, relacje, uczucia, przekonania. Przywiązywanie się do czegokolwiek z nich, także do tych słów, które piszę, wydaje się niepotrzebne i chybione. To lekcja pierwsza.
Chcąc nie chcąc, patrzę wstecz, robię małe resumé. Nie wypada źle. Moje priorytety są pewną stałą, lubię moje życie i ludzi, którzy w nim są. To, co robię. Kocham (się) uczyć, kocham pilates. Mam swoje miejsce.
Wdzięczność jest lekcją drugą.
Pogoda wydaje się zupełnie – cudownie! – nieadekwatna do sytuacji. Jest przekornie pięknie, za moment wiosna straci wszelkie hamulce; gdyby za oknem było ponuro i zimno, na nadzieję nie byłoby szans. Tymczasem ona to lekcja trzecia.
***
A po lekcjach niespiesznie poszłam spacerem do domu.