Najbardziej lubię ćwiczyć na cadillacu, a uczyć – na Wunda Chair. Ten mały, mogłoby się zdawać, niepozorny sprzęt, według mnie najbardziej wyraża geniusz pilatesu. Reformer, jak już pisałam, jest dla mnie takim pilatesowym refrenem, który, jakkolwiek wydaje się dość dobrze znany, wciąż pozwala odkryć coś nowego.
Wunda Chair tymczasem to aparat nieprzewidywalny, wszechstronny, dowcipny, nieoczywisty i, co może się wydać zaskakujące, kompatybilny z każdym ciałem. Jeśli nauczyciel trafnie odczyta potrzeby tego ciała, zaczyna się zabawa dla wszystkich zainteresowanych.
Cud nad cuda!
Pilatesowe krzesło zazwyczaj przeraża i dla wielu osób jest tożsame z treningową rzeźnią. Oczywiście daje ku niej sposobność, jeśli komuś akurat rzeczona rzeźnia jest potrzebna. (Coraz częściej myślę, że z reguły jest niepotrzebna, ale to zupełnie inna historia.) Jednak może też porozciągać, pootwierać, rozluźnić, wydłużyć, czyli po prostu popieścić. Daje też poczucie siły i niepowtarzalną frajdę: te wszystkie wyjścia w górę, sytuowanie ciała w niecodziennej przestrzeni. Uczy balansu, kontroli, wymaga wytrzymałości i pozwala odetchnąć pełną piersią. Cud nad cuda!