– Teraz da się żyć – poinformowałam panią Zosię, wygodnie moszcząc się z książką w fotelu przed cukiernią, jednocześnie pakując do ust ogromny kawałek pysznego sernika z bezą. – Pani nie ma nerwów? – Usłyszałam. Pytanie mnie zaintrygowało, więc zapragnęłam niezwłocznie podjąć rozmowę. Otworzyłam usta i pokaźny okruch poszybował prosto na książkę. Pani Zosia zdawała się tego nie zauważyć (może dlatego, że widziała w życiu bardziej imponujące trajektorie okruszków), ani tego, że toczę rozpaczliwą wewnętrzną walkę, czy nie podnieść mojego okruszka i włożyć go tam, skąd wyleciał.
Przypomniałam sobie jednak, że jestem damą. Musiałam wyglądać co najmniej pytająco (nic dziwnego, skoro zadawałam sobie pytania w kwestii odzyskania kawalątka bezy), bo pani Zosia uprzejmie mi wyjaśniła:
– Nigdy się pani nie denerwuje? Zawsze jest pani taka spokojna i uśmiechnięta. Odparłam rezolutnie, że czasem się denerwuję – choćby teraz, pomyślałam, okruszku, wracaj! – a pani Zosia pokiwała głową ze zrozumieniem. I ja pokiwałam swoją, obie westchnęłyśmy, przypieczętowując tym samym porozumienie bez słów.
Nie pierwszy raz usłyszałam taką opinię o moim spokoju i uśmiechu. Zdarza mi się odpowiadać, że tak naprawdę czuję bezbrzeżny smutek, ale jakoś do dziś nikt nie potraktował tego wyznania poważnie.
A przecież „nic nie jest takie, jakim się wydaje”, jak mówił Kurt Wallander. To mój ulubiony bohater Henninga Mankella, jednego, moim zdaniem, z najlepszych pisarzy XX wieku. Jego książki o Wallanderze to znacznie więcej niż kryminały, to saga o przemijaniu. Mankell traktuje swoich bohaterów z taktem, zrozumieniem, a nawet czułością. Kurt zmaga się ze swoimi słabościami, namiętnościami i jest… bezbrzeżnie smutny. Jednak wspomniane czułość i zrozumienie, ten ze wszech miar humanitarny stosunek do postaci sprawia, że gdzieś podskórnie, między słowami, decyzjami i zdarzeniami, często smutnymi, błędnymi, brzemiennymi w skutkach, cały czas czuć nadzieję i niewykluczone, że ona stanowi sens wszystkiego.
Kiedyś oglądałam film dokumentalny o Henningu Mankellu. Pisarz opowiadał, bardzo powściągliwie zresztą, o swoim dzieciństwie bez matki. Po latach, jako nastolatek, wybrał się na spotkanie z nią. Zmierzał ku matce w kawiarni i nim zdążył cokolwiek zrobić czy powiedzieć, usłyszał, by się nie zbliżał, bo jest przeziębiona. „Wszystko się skończyło, zanim się zaczęło”. Wciąż czuję ciężar tych słów.
Lektura książek Henninga Mankella, kryminałów, powieści obyczajowych, zwłaszcza „Włoskich butów” i „Szwedzkich kaloszy” oraz autobiograficznych „Grząskich piasków” pozwala myśleć o pisarzu jako prawdziwym humaniście, człowieku pogodzonym z sobą, losem i światem. Lubię jego sposób widzenia życia jako pięknego, niepowtarzalnego doświadczenia, w którym wprawdzie rządy sprawuje smutek, czy co najmniej melancholia, ale nadzieja, zaufany doradca, ma decydujący głos w wielu kwestiach.
„Nic nie jest takim, jakie się wydaje” – te słowa Kurt wielokrotnie powtarza, niczym credo i memento. Podoba mi się zarówno ta myśl, jak i pomysł, żeby je i sobie powtarzać od czasu do czasu. Choćby po, by się nie przywiązywać do swoich wyobrażeń i przekonań.
Najlepiej do niczego się nie przywiązywać: okruszek zaginął bez śladu.