Witajcie na moim blogu. Zapraszam do lektury

WTOREK

Czytanie, serial, jedzenie, trening. Trening, jedzenie, serial, czytanie.

Może okno umyję. Dwa mam względnie czyste, do umycia pozostaje jedno. Może będę je myć codziennie. Ostatecznie to jakaś forma rekreacji na świeżym powietrzu.

ŚRODA

Jeżeli wydaje się wam, że wiele fajnych rzeczy można porobić w czasie izolacji, jesteście w błędzie. Siedzenie w domu jawi się jako atrakcja w codziennej zawierusze. Wizja czytania pod kocem, wełnianych skarpet niedbale naciągniętych na stopy, parującej herbaty, pachnących świeczek, niespiesznego przechadzania się po mieszkaniu – jest o czym pomarzyć, kiedy padamy na twarz. To wszystko jednak, będąc efektem smutnej konieczności, okazuje się zgoła czym innym. Obolały zadek każe co chwilę szukać innej pozycji, koc wydaje się synonimem gnuśności, skarpety żałośnie wiszą na palcach, ile herbaty można wyżłopać (Okazuje się, że można bardzo dużo)? Świeczki są zgoła nieadekwatne do sytuacji. Owszem, przechadzam się i to niespiesznie, bo nie mam ŻADNEGO powodu, by się spieszyć. Bardziej przypominam pana Dulskiego niż kogoś noszącego się z zamiarem zamieszczenia rozkosznego zdjęcia z domowych pieleszy opatrzonego hasztagiem #hygge. Wyglądam przez jedno okno, przyklejam czoło do szyby i odklejam, przyklejam i odklejam, wodzę po niej nosem (będzie co myć jutro) i przyglądam się ponuremu światu, jeszcze bardziej ponuremu dlatego, bo jestem ponura.

Umyłam okno już dziś i to było bardzo fajne, bo wyobrażałam sobie, że jestem na spacerze. Wystawiałam kolejno kończyny za okno, że niby maszeruję. Nie pierwszy raz nieoczekiwanie chwalę sobie pilatesową sztukę trzymania balansu. Mieszkam wprawdzie na parterze, jednak dziś nie myślę o tak ekstremalnych doznaniach jak lot, czy skok. Jednak kto wie, co zamarzy mi się jutro.

CZWARTEK – SYLWESTER

Obudziłam się z postanowieniem, jeszcze nie noworocznym, że będę dziarska i pełna optymizmu. W związku z tym leżałam w łóżku jeszcze pół godziny, bezskutecznie usiłując zasnąć na następne osiem dni.

Zrobiłam sobie trening pilatesu, mając świadomość, że nazwanie go pokracznym to eufemizm. Odnotowuję spadek sił, jak również fakt, jak bezwzględne ze strony nauczyciela pilatesu jest żądanie trzymania brzuchem, jakby to była bułka z masłem. Mój brzuch nie chciał niczego trzymać: turlałam się po podłodze, trochę wyrzucając sobie tę bezwzględność i marząc, aby móc znów ją okazać.

George oraz Krewni i Znajomi George’a ćwierkają zawzięcie. Chyba niespecjalnie podoba im się pusta siatka po kuli z ziarenkami. Spoko, mówię bezgłośnie, by ich nie spłoszyć, F. kupił sześć, więc lada moment paśnik będzie działał.

Ale fajnie, będzie zabawa. Mam swój czytnik i kwaśne żelki. Do siego roku!

DO SIEGO ROKU!

PIĄTEK – NOWY ROK

Obudziłam się o 9:00 (długie spanie idzie mi coraz lepiej) z silnym przeświadczeniem, że coś muszę (MUSZĘ, INACZEJ SIĘ UDUSZĘ: http://www.niejestemprzezroczysta.pl/?p=6028) postanowić. Ciekawe, że od razu wiedziałam co. Ha! Ciekawi jesteście? Nie chodzi o schudnięcie – nie ważę się co najmniej od roku, wiem bowiem, że trzymam wagę bez specjalnego trudu i wyrzeczeń. Ani o rzucenie palenia – nie palę od 15 lat i właściwie mnie dziwi, że kiedykolwiek mogłam. Wina nie rzucę, bo lubię. Ćwiczę, czytam, nie spóźniam się, to, co robię, robię z zaangażowaniem. (Co za nuda!) Postanawiam natomiast zrobić porządek w kilku relacjach,. Czy macie wrażenie, że niektórzy czasem zdecydowanie przekraczają wasze granice (DIE GRZENZEN: http://www.niejestemprzezroczysta.pl/?p=6076)? Kurczę, ktoś to robi, a ja myślę, że to moja wina, bo w jakiś sposób daję na to przyzwolenie. No to nie będę dawać.

Węch wciąż mam stępiony. Nie zaciągam się już perfumami, acetonem, ani kawą, odkąd potężna chmura tej ostatniej osiadła mi na twarzy. Smak mam i z ochotą spałaszowałam makaron, który przyniósł mi A. Trudno jednak w pełni docenić walory smakowe, kiedy się nie można powąchać jedzenia. Ciekawe, że od razu maleje ochota, by jeść. Czuję głód, owszem, ale na jakimś bardziej fizjologicznym poziomie. Aktualnie nie ma w tym żadnej transcendencji.

SOBOTA

Jeszcze przedwczoraj mój kalendarz-zdzierak prezentował się chudo i smętnie z resztkami 364 dni, a teraz znowu wygląda jak dobrze odżywiony nastolatek. Nie wiedzieć czemu, jego grubość mnie jakoś przytłoczyła.

Trening snu zimowego idzie mi coraz lepiej: spałam 10 godzin. Tak usilnie zaciskałam powieki, obudziwszy się o 7:30, że dało to efekt. Jeszcze tydzień i wyjdę na wolność. Przypomniała mi się postać bibliotekarza ze „Skazanych na Shawshank”. On wcale nie pragnął wolności. Co, jeśli mnie spotka ten sam los?

Ugotowałam zupę (nie wiadomo po co, bo karmią mnie synowie), umyłam podłogi, zrobiłam pranie. Ćwiczyłam, brzuch dziś współpracował ze mną, napawałam się jego siłą i ułudą, że nad czymkolwiek mam kontrolę.

NIEDZIELA

Czytanie, serial, jedzenie, trening.

Trening, jedzenie, serial, czytanie.

Skończyłam „Lepszych niż my”, rosyjski serial science fiction. Lubię seriale i nie ograniczam się do jednego gatunku, czy miejsca pochodzenia. Znajduję przyjemność w urozmaicaniu sobie serialowego repertuaru, dokonywania wyboru wbrew temu, co mogłoby się wydawać oczywiste.

Ta pozycja była całkiem przyzwoita, dobrze się oglądało, przymykając oko na nieścisłości i braki logiki (bo o rzeczach nieprawdopodobnych w przypadku serialu science fiction trudno chyba mówić?).

Czytam kolejne książki, idę jak burza – mam czytnik! Niemożliwe stało się możliwe. Nie sądziłam, że trzymanie czytnika będzie dla mnie czymś tak naturalnym, jakbym nic innego nie robiła przez ostatnie pół wieku.

Na wolności rzadko słucham muzyki. Czasem myślę, że, mieszkając 14 lat z rodzicami w jednym pokoju, słyszałam jej tyle, ile inni nie słyszą w ciągu całego życia. Jazz towarzyszył mi od zawsze, kształtując gust i oczekiwania wobec muzyki. Jazz, książki, rozmowy, język, ekscentryczne osobowości – i tak zostałam zdefiniowana. Tęsknię za moimi (nie)doskonałymi Rodzicami.

Ale ad rem: lubię ciszę. Teraz jednak słucham muzyki z przyjemnością, bo nie dokucza mi codzienna kakofonia. Shirley Horn mnie zachwyca. Szperam w Internecie w poszukiwaniu olśnień. Mam! Jimmy Scott jest absolutnie wspaniały. Czytam, że cierpiał na rzadką chorobę genetyczną, zwaną syndromem Kallmana. Jej efektem są, między innymi, niski wzrost (miał przydomek „Little”), węchu (o!) oraz mutacji. Artysta śpiewa… sopranem. Śpiewa tak, że właściwie słowa i ja jesteśmy onieśmielone, by w jakikolwiek sposób to opisać.

PONIEDZIAŁEK

Dziś obudziłam się wcześniej, wstałam niemal od razu i byłam z siebie dumna. Dość gnuśności! Animuszu dodała mi świadomość, że przede mną jeszcze zaledwie pięć dni uwięzienia.

Ktoś mi kiedyś, nie tak dawno zresztą, powiedział, że jestem „zadaniowcem”. Jakie konotacje budzi w Was takie określenie, zanim poddacie je głębszej refleksji? Jestem pewna, potwierdziła to rozmowa, że osoba wypowiadająca tę opinię, chciała wyrazić swe uznanie. Jednak ton i wspomniana rozmowa upewniły mnie w tym, co podejrzewałam od dawna: bycie „zadaniowcem” to niemal nieustanne działania i przez to mizerny czas na odpoczynek. Kto wie nawet, czy gdzieś pomiędzy wykonywaniem kolejnych zadań nie straciłam cennej umiejętności PRAWDZIWEGO odpoczywania. No bo właśnie: co nie jest pseudoodpoczynkiem? Czy to, co skwapliwie przyjmujemy za swój sposób relaksowania się, nie jest jedynie wyobrażeniem zbudowanym na cudzych wzorcach?

WTOREK

Węch wraca! Jeszcze jest przytępiony, ale poczułam zapach kawy, cynamonu, ogórka kiszonego. Ciekawe, czy wróci do poprzedniego stanu? Jestem entuzjastką wspomnień przywoływanych przez zapachy właśnie (SOIR DE PARIS: http://www.niejestemprzezroczysta.pl/?p=4927). Zawsze chlubiłam się doskonałym zmysłem powonienia. Jednak, odkąd nie mam samochodu i czasami korzystam z komunikacji miejskiej, zaczęłam powątpiewać, czy to rzeczywiście jest jakimś darem, zwłaszcza że niejednokrotnie skutkuje podróżą na bezdechu.

Słucham od rana Radia 357. Głos Marka Niedźwieckiego jest jedną z nielicznych stałych rzeczy w tym zmiennym i niepewnym świecie. Po początkowej euforii jednak trochę zwątpiłam. Lubię słuchać radia z… radia. Tymczasem skazana jestem na aplikację w telefonie. Chcąc zrobić sobie śniadanie i wciąż słuchać audycji, musiałam radio, zaplątując się w liczne kable (to kolejna zmora naszych czasów), zabrać do kuchni. Kiedyś miałam po prostu włączone odbiorniki w pokoju i kuchni właśnie. W jednym pomieszczeniu słyszałam początek zdania, w drugim – koniec. To było fajne.

Bez wątpienia aplikacja Radia 357 w przedbiegach wygrywa z inną, do której zainstalowania zostałam zmuszona. Kwarantanna Domowa zażądała zrobienia i wysłania selfie. Uśmiechnąwszy się, zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, poprawiwszy coraz bardziej imponującą czuprynę, zrobiłam sobie zdjęcie. Aplikacja zapowiada „zadania”. To określenie wydało mi się dziwne, ale, przyznam, nawet byłam ciekawa, co będę miała zadane (!). Bieg na czas od ściany do ściany? Pobijanie własnych rekordów (leżenie na wznak, na boku, długość snu), robienie notatek na temat zwyczajów sąsiadów, sprawozdanie z terminowości firm wywożących śmieci lub ilości alkoholu spożywanego przez upatrzoną ofiarę (Ciekawe, swoją drogą, czy moja znajoma, której szczerze nie lubię, wie, że jej mąż jest stałym klientem paskudnej budy monopolowej?).

Nie było żadnych zadań. Jestem rozczarowana.

ŚRODA

Przy kuli z ziarnami od rana trwa radosne poruszenie. Być może nie bez wpływu jest fakt, że F. zostawił nad kulą dość długo sznurek (ja mam inną technikę wieszania kuli: wisi ona tuz przy gałązce) i ptaszki mają karuzelę.

Pracuję: składam gazetę: jak zawsze dla idei, dla moich uczniów-outsiderów. „Jesteś szalona, mówię ci!”

CZWARTEK

Czytam „Cudze słowa” Wita Szostaka. Książka ma entuzjastyczne recenzje, a ja przez nią brnę z mozołem, marząc o czytaniu jakiegoś dobrego kryminału. Podobną ambiwalencję czułam, jedząc dziś ostatni kawałek świątecznego piernika. Miałam refleksję, jak mało człowiekowi potrzeba (rozum), a jednocześnie marzyłam o dróżdżówce grubo posmarowanej masłem (serce).

Niemal codziennie ucinamy sobie z M. pogawędkę. Wydaje się, że na dobre utknął w Londynie. To, że oboje mamy “koronę” i możemy się wymieniać wrażeniami, stanowi marne pocieszenie. Taka z nas królewska para. Na odległość.

PIĄTEK – OSTATNI DZIEŃ IZOLACJI

Czas na bilans zysków i strat.

Zawiesiłam się… Jakoś nie potrafię zdefiniować, co w tej, niewesołej i mocno absurdalnej sytuacji, może być jakimkolwiek zyskiem. Czas na autorefleksję, podpowie ktoś życzliwie. Nie wydaje mi się. Myślę, że jestem dość refleksyjna na co dzień. Lubię być ze sobą, więc to nie było wyzwaniem.

O, już wiem: skóra i włosy odpoczęły od chemii. Te ostatnie z przyjemnością pozwolę jutro skrócić, bo wyglądam jak, nie przymierzając, Chopin bo nieudanym koncercie. Bardzo nieudanym.

Na pewno w kategoriach zysków i strat (i przy okazji – refleksji), a może niespodzianek, miłych i niekoniecznie, można rozważać reakcje znajomych. Było wiele serdecznych gestów i słów, także tam, gdzie się nie spodziewałam. O rozczarowaniu chcę szybko zapomnieć, bez żalu zresztą.

Nie wiem, w jakich kategoriach traktować wizytę kosmity, który przybył karetką wymazową (pandemia dała przyzwolenie na powstawanie kuriozów językowych, ale to już zupełnie inna historia) zrobić mi test. Wyraźnie ze mną flirtował, ale, ponieważ, widziałam tylko jego oczy i generalnie niespecjalnie atrakcyjnie się prezentował, nie wiem, czy coś straciłam. Za sukces poczytuję sobie, że nie zwymiotowałam na niego, gdy mi gmerał w gardle.

No i jestem jeszcze bardziej atrakcyjna towarzysko niż zazwyczaj: można się ze mną umawiać bez obaw.

SOBOTA

Dzień poświęciłam na cwał, galop, pęd, podskoki, trucht, galopadę. Pędziłam dla samego pędu. Byłam w euforii, na haju, bezgranicznie szczęśliwa szastałam pieniędzmi, kupując co popadnie.

Wieczorem padłam: powalona nadmiarem wolności i szczęścia.

SOBOTA (TYDZIEŃ PÓŹNIEJ)

Jednak izolacja miała dobre strony. Nie, nie miała. Przeklęta ambiwalencja.

SOBOTA (DWA TYGODNIE PÓŻNIEJ)

Zupełnie nieoczekiwanie wróciłam myślami do kosmity i to bynajmniej nie jako o utraconej szansie na-nie-wiem-zresztą-co, ale w ulubionym kontekście języka. Czytam ten tekst i zastanawiam się, jak nazwać zachowanie jeźdźca z karetki wymazowej. To naprawdę wyzwanie i to, jak sądzę, nie z powodu mgły covidowej: „podrywał mnie”, „podwalał się”, „smalił cholewki”, „robił maślane oczy”, „zarywał”, „bałamucił”, „zalecał się”? Co to ma być?! Brakuje jeszcze, abym nazwała go „epuzerem”. EPUZER Z KARETKI WYMAZOWEJ.

Jak widzieliście, wybrałam „flirtował”, ale bez większego przekonania. Jak nazwać zachowanie, gdy chce się kogoś zainteresować sobą (i tu są katastrofalne synonimy: „zjednać”, zdobyć”)?

Kurtyna

Napisała:

Nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Ostatnie komentarze
  • To sobie poczytalam i posmialam Tez:)
    Szkoda tylko ze nie wiedzialam o tej przymusowej odsiadce!

NAPISZ SWÓJ KOMENTARZ