Witajcie na moim blogu. Zapraszam do lektury
 

BRATEK, PUDEŁKO I ŁYŻWY

Co pewien czas usiłuję dociec, dlaczego moja Mama – było to bardzo dawno temu – zapisała mnie na kurs jazdy na łyżwach. Z przyczyn obiektywnych nie mogę jej o to zapytać, tak więc pozostają mi domniemania.

Były to czasy triumfów Kateriny Witt, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby Teresa, której obcy był jakikolwiek blichtr, zauroczyła się NRD-owską łyżwiarką. Być może chciała zrekompensować mi upokorzenie, którego była sprawczynią, gdy, kompletnie niefrasobliwie, mknęła po podwórku na moim rowerze o kuriozalnej nazwie „Bratek”?
Oznaczałoby to, że kierowała się swoistą logiką, ale… taką po prostu lubiła. Może liczyła na to, że zupełnie nieoczekiwanie nabiorę gracji, zwinności i siły, których brak bezlitośnie obnażała pani R., każąc mi skakać przez kozła, skrzynię lub rzucać piłką lekarską (za sukces poczytuję sobie, że nikogo, zwłaszcza siebie, nie zabiłam).

Lubię myśleć, że ta nadzwyczajność to moja scheda po rodzicach, że jestem genetycznie obciążona.

Taty też nie mogę spytać, dlaczego nie kupił mi po prostu składaka „Wigry”, tylko tego dziwoląga dla karakanów. Nigdy nie dowiem się również, dlaczego miałam tornister z tektury (chłopcy ze starszych klas walili w niego kijem od miotły, rycząc z niekwestionowanym okrucieństwem: „Pudełko, pudełko”; ha, jest to jakiś argument przeciwko szkole 8-klasowej), wdzianka dziergane na szydełku, mnóstwo książek zamiast plastikowej, plisowanej spódniczki, tornistra z dermy, nylonowych podkolanówek szykownie zrolowanych pod kolanami (tak bardzo o nich marzyłam!). Może ma to właśnie jakiś związek z beztroskimi przejażdżkami Teresy na „Bratku”, albo z tym, że Jan golił głowę na łyso w czasach, kiedy było to tylko udziałem chorych na tyfus czy ubierał szwedzki płaszcz wojskowy z okresu wojny; pamiętam, jak jego poły łopotały radośnie, gdy Tata dziarsko przemierzał podwórko, wracając z pracy. I to wciąż- na szczęście!- trwa. Aktualnie najbliższym sąsiadem Teresy jest Gogol – to nie może być przypadek.

Zdająca się nie mieć końca lista rodzicielskich ekstrawagancji, o których dziś myślę z rozrzewnieniem (no, dobra, bywa, że ze szczerą grozą), z pewnością sprawiłaby, że niejeden psychoterapeuta z radością powaliłby mnie na kozetkę na wiele miesięcy, ba, nawet lat. Trudno całkowicie zbagatelizować skutki rzeczonych ekstrawagancji, sprowadzając je do uciesznych anegdotek. Moi starzy, pierwszy raz w życiu ich tak nazywam, ale fajnie!, byli niezaprzeczalnie nadzwyczajni. Lubię myśleć, że ta nadzwyczajność to moja scheda po nich, że jestem genetycznie obciążona.

Dla swojego potomstwa staram się aż tak wyjątkowa nie być, choć geny, cóż począć, robią swoje. Nie mam jednak wątpliwości, zarówno z punktu widzenia córki, jak i matki, że dawanie odporu rodzicielskiej wyjątkowości daje moc.

Napisała:

Nic nie jest takie, jakim się wydaje.

BRAK KOMENTARZY

NAPISZ SWÓJ KOMENTARZ